poniedziałek, 18 stycznia 2016

Skutki uboczne.....

Rządy od zawsze kombinują jak pokierować człowiekiem i jego
życiem, żeby uzyskać społeczeństwo idealnie posłuszne, które
realizuje cele wytyczone przez decydentów.
Ten rząd wydaje się być bardzo zdeterminowany ponad przeciętnie.

Pomysłów na wychowywanie społeczeństwa mają bez liku:
Np. obecny rząd postanowił że będzie się rodzić więcej dzieci... i już.
- Zapłacą za urodzone dziecko 500 PLN.
- Pouczą panów w wieku rozrodczym, żeby nie nosili obcisłych
  majtek, nie trzymali laptopów na kolanach i nie włączali w samochodach
  podgrzewanych siedzeń (wiceminister zdrowia Pinkas twierdzi,
  że już w 2017 roku urodzi się dzięki jego działaniom więcej dzieci).

Emerytom będzie lepiej, chociaż przez chwilę.
- Dadzą jednorazowy dodatek do renty (moje emerytki za dodatkową stówę,
  poszaleją kilka miesięcy...).
- Dadzą darmowe leki po 75 roku życia.

Będzie więcej kasy.
- opodatkują banki
- markety.
- uszczelnią VAT.

Kultura będzie się rozwijała wszechstronnie, a że oparta
tylko na wartościach chrześcijańskich będzie pięknie różnorodna....
(pan minister Gliński nie przedstawił jak uzyskać różnorodność
 w jednorodności)
Itd. itp.......

Życie szybko weryfikuje pomysły i często okazuje się, że twórca
nie przewidział wszystkich skutków ubocznych.

W czasach realnego socjalizmu, rząd w ramach ułatwiania
dostępu do szkolnictwa wyższego młodzieży wiejskiej i robotniczej,
wymyślił "punkty za pochodzenie".
Kiedy szłam na studia liczyło się czy ojciec kandydata był robotnikiem,
czy pracownikiem umysłowym.
Mój tata był robotnikiem, pracował jako narzędziowiec, ślusarz,
czyścił kabiny malarskie, spawał - generalnie robotnik fizyczny.
Jednak w czasie kiedy zdawałam na studia tata właśnie zdał egzamin
na mistrza ślusarstwa i dostał przeszeregowanie na pracownika umysłowego.
Dalej robił to co dawniej, ale został mistrzem i podlegało mu kilku ludzi.
Okazało się, że nagle przestałam być osobą pochodzenia robotniczego,
a stałam się osobą o pochodzeniu inteligenckim i punkty za pochodzenie
mi się nie należały.
W jednej chwili moja rodzina stała się rodziną "inteligencji pracującej",
a nie rodzina robotniczą.
Ułatwienia w dostępie do nauki z dnia na dzień przestały mi się należeć.
To było ciekawe doświadczenie bo w liceum miałam jeszcze pochodzenie
robotnicze.
Liceum do którego chodziłam było dość elitarne chodziły do niego
dzieciaki prominentnych ludzi (prokuratorów, sędziów, pracowników
wyższych uczelni).
Dziwna to była szkoła, w latach siedemdziesiątych uczniowie mieli
zakaz przyjeżdżania samochodami i parkowania na dziedzińcu szkoły.
Wielu uczniów miało swoje samochody.
W klasie trzydziestoosobowej tylko ja i jeszcze jedna dziewczyna
byłyśmy z rodzin robotniczych.
Od początku byłyśmy naznaczone, nasza wychowawczyni
na jednej z pierwszych lekcji stwierdziła, że ponieważ w czasie wojny
zginęło dużo inteligencji to "teraz jesteśmy zmuszeni dobierać sobie
inteligencję z klasy robotniczej".
Uczyła nas tylko rok, ale poczucie "bycia nie na miejscu" zostało.

I tak rządzący chcąc dobrze, naznaczyli ludzi pochodzeniem lepszym
i gorszym.
A tak a pro po, to prezes PiS, szczyci się swoim inteligenckim pochodzeniem.
A ja do dziś nie wiem, czy pochodzę z rodziny inteligenckiej czy z proletariatu
pracującego miast i wsi?

"Komuniści" chcieli dobrze - wyszło śmiesznie.
Ja nawet się nie obawiam, ja wiem, że ustawy PiS-u tworzone na chybcika
przyniosą ze sobą wcale nieśmieszne skutki uboczne.

                              

                              Zadziwiona Kurodoma .